Cóż takiego ograniczać? Otóż zapotrzebowanie na wszelkiej maści RZECZY.
To jest ten punkt, którego nikt nie lubi ;) zwłaszcza na początku. Pierwszy krok, ze słynnego już REDUCE - REUSE - RECYCLE (ograniczaj - używaj ponownie - poddawaj recyklingowi).
Innymi słowy to ta mała lampeczka, która zapala się w momencie, gdy nasza ręka niemalże samoczynnie sięga po tą niebywałą promocję!/to śliczne coś! i zmusza do odpowiedzi na kilka niewygodnych pytań:
"czy naprawdę jest mi to potrzebne?",
"czy nie mam już tego przypadkiem w 5 innych wersjach kolorystycznych?",
"czy to w ogóle pasuje do mnie/mojego wnętrza?",
"czy gdyby nie było w promocji też tak bardzo chciałabym to kupić?",
"czy nie przeszkadza mi fakt, że jest o 2 rozmiary za duże? (oczywiście, że nie, nie za taką cenę! Będzie do chodzenia po domu)".
W dużym uproszczeniu - to sztuka doceniania piękna rzeczy tam gdzie ich miejsce, a więc na sklepowych półkach i skupiania się na tym, co naprawdę nam się podoba (przez okres dłuższy niż najbliższy miesiąc) i czego naprawdę potrzebujemy.
I. CO NAM SIĘ NAPRAWDĘ PODOBA
Zdefiniowanie tego, co nam się podoba jest ultra ważne i - wbrew pozorom - nie zawsze takie oczywiste.
Nigdy nie zapomnę momentu, gdy kupiliśmy mieszkanie. To był w zasadzie pierwszy raz, kiedy decyzja dotycząca wyglądu wnętrza należała całkowicie do mnie. Mój - wówczas jeszcze - narzeczony był gotów pójść na wszelkie moje pomysły, o ile nie będą uwzględniały wściekłej czerwieni, czy różowych ścian w sypialni (i oczywiście zachował pełne prawo weta).
Całe mieszkanie, ŁAŁ!
Co prawda dysponowaliśmy budżetem, który zakładał podwójny, dmuchany materac moich rodziców w roli kanapy i półki z zasłonką, w miejsce faktycznej szafki kuchennej, ale still!
Obładowałam się największą możliwą ilością katalogów i zaczęłam jechać z koksem. Niektóre pomysły pielęgnowałam w sobie od wielu lat i nie mogłam się już doczekać, żeby przywołać je do rzeczywistości! (Biiiig mistake, ale o tym przekonałam się później).
Nie wiem jak jest u Was z podejmowaniem decyzji, ale u mnie ten proces od samego początku był cokolwiek.. intrygujący. Moja mama do dziś śmieje się ze mnie, że mi się "nigdy nic nie podobało!". I chyba faktycznie trochę tak było. Nie w tym sensie, że wszystko było fuj, ale sama nigdy - tak do końca - nie wiedziałam czego naprawdę chcę. Nawet jeśli chodziło o sprawę tak poważną, jak wybór sportowej bluzy .
Dorastanie w otoczeniu klasycznych lat 90tych nie pomagało:
"Który kolor lubisz najbardziej?"
"Jaki jest Twój ulubiony zespół?"
"Jakie masz hobby?"
Nie wiedzieć czemu, zamiast odpowiedzieć zgodnie z prawdą:
"lubię mnóstwo kolorów nigdy nie miałam potrzeby wybierania jednego",
"słucham tryliona zespołów, nawet nie wiem od czego miałabym zacząć"
"interesuje mnie wiele rzeczy, nie do końca wiem co hobby właściwie oznacza i czy jak go nie mam to znaczy, że jest źle?".
Zamiast tego czułam się w dziwnym obowiązku posiadania odpowiedzi na wszystkie z powyższych pytań, więc oczywiście że "zielony, chyba Bryan Adams i słuchanie muzyki" (czy to w ogóle podchodzi pod tą kategorię?).
Gdy więc przystąpiłam do urządzania wnętrza - równie oczywiście - miałam już swoje wymarzone "jak będę miała swój dom, to...".
O ile niektórym (zwłaszcza tym nieco bardziej świadomym i zdecydowanym) realizacja pielęgnowanych od dawna marzeń może udać się wyśmienicie, mi? Niekoniecznie.
Okazało się bowiem, że podoba mi się baaardzo wiele rzeczy, które niekoniecznie podobają się sobie nawzajem.. Właściwie każde pomieszczenie nadawałoby się na motyw przewodni osobnego mieszkania. Kolorów, tekstur i styli był Ci u nas dostatek. I nie byłoby w tym absolutnie niczego złego, gdyby nie fakt, że - najprościej sprawę ujmując - nie czuliśmy się w tym otoczeniu najlepiej.
Gdybym w tamtym czasie była bardziej świadoma tego, co tak naprawdę mi się podoba i jak to wszystko może razem mniej więcej wyglądać, zapewne okupowałabym to mieszkanie do dzisiejszego dnia, a niewykluczone, że obsikiwałabym narożniki, żeby czasem T. (mąż - wspominałam już o tym wcześniej?) nie wpadł na pomysł jego sprzedaży. Ale niestety. Pinterest wtedy dopiero raczkował, a ja i tak byłam zbyt zajęta realizowaniem tego co przecież mi się "od zawsze" marzyło.
Ostatecznie całe to doświadczenie nauczyło mnie więcej o tym czego NIE lubię, niż co faktycznie lubię, ale ta wiedza jest bezcenna. Dzięki niej, w czasie urządzania domu chociażby, doskonale wiedziałam w jakim otoczeniu czujemy się dobrze i po jaką farbę (Beżowy Pled) sięgnąć. Wybór moich od dawna wymarzonych (wrong again) płytek łazienkowych, to ten jeden, którego żałuję najbardziej. Nie zrozumcie mnie źle, są piękne, ale nie znoszą jak się po nich chodzi, a ślady tego niezadowolenia stawiają silny opór wielu środkom czystości (przyznaję publicznie - miałaś rację mamo).
Ale! Nie trzeba przecież tak kosztownych doświadczeń, żeby dokładnie wiedzieć o co w tym całym podobaniu się chodzi.
Przyznajcie się - ile macie w szafie rzeczy, które wiszą smutno czekając, aż nadejdzie choć jeden jedyny dzień, gdy będą mogły zabłysnąć? Niektóre z nich może mają jeszcze metki? A może macie pełno takich, które błyszczały tylko wspomniany jeden, dwa dni a potem jakoś tak.. meh.
Totally guilty.
Im mniej wiemy o sobie - o tym co nam pasuje, a co nie - tym większa szansa, że staniemy się posiadaczami mnóstwa rzeczy, których tak naprawdę nie chcemy. Niewykluczone, że ich widok będzie niektórych z nas nieco przytłaczał.
Nie dość, że duża ilość ciuchów sprawia, że trudno utrzymać je w porządku, to jeszcze stojąc przed pełną szafą odnosimy wrażenie, że nic do siebie nie pasuje i w ogóle "ja nie mam co na siebie włożyć!".
Gdy sama dostrzegłam bandę takich zbiedniałych samotników w szafie najpierw zrobiłam rewolucję (czyt. pozbyłam się 3/4 jej zawartości), a następnie rozpoczęłam konkretny research*, żeby mieć względną jasność - czego tak właściwie chcę, co mi się podoba i w czym czuję się i wyglądam dobrze. Nie w czym chciałabym się czuć dobrze, bo na tej dziewczynie ze zdjęcia (20 cm wyższej i z trzema rozmiarami większą miseczką) wygląda szałowo!
Gdy dokładnie wiem, czego szukam - żadne promocje i kompulsywne zakupy mi nie straszne.
No.. prawie żadne ;)
Ok, to skoro temat "podoba mi się" mamy za sobą, czas przejść do..
II. CZEGO NAPRAWDĘ POTRZEBUJEMY
I tu znowu robi się dość śmiesznie. Moja spiżarnia, na przykład, wypełniona jest po same brzegi kieliszkami do wina, którego absolutnie nikt nie pije, kieliszkami do szampana (no bo przecież może kiedyś wpadnie jakiś szampański entuzjasta), kieliszkami do likieru (takie były słodkie!) i całym innym szklanym dobrodziejstwem, o którego istnieniu nawet nie pamiętam, jako że nie wchodzimy sobie w drogę (czyt. kurzą się leniwie na półce do której nie dosięgam).
Nie wiem czy są ludzie, którzy lubią bałagan, a nawet jeśli są - ja do nich z pewnością nie należę. Nadmiar przedmiotów zwyczajnie przyprawia mnie o szaleństwo. Bałagan działa na mnie jak kryptonit na Supermana - odbiera chęć i siłę do robienia czegokolwiek (za wyjątkiem zamknięcia oczu lub ucieczki), a wręcz wzbudza we mnie jakiś dziwny niepokój. Swoją drogą ktoś powinien się porządnie przyjrzeć temu zjawisku. Nie dość, że robi się właściwie sam, to z prędkością światła, a na domiar złego jego sprzątanie zajmuje całe wieki (mam przeczucie, że maczają w tym palce jakieś tajemne moce.. które swoją drogą mogą nawet nie mieć palców - scary!).
Fakt. Bałagan czasem bywa przydatny.
Zwłaszcza gdy odsuwam od siebie czynność, która wzbudza we mnie odruch wymiotny, w tak zwaną nieskończoność i nastaje sądny dzień, w którym trzeba się z tym monstrum zmierzyć (czynność owa staje się bowiem brzydsza, większa i straszniejsza z każdym dniem odsuwania na "może jutro"). Wtedy bałagan jest ostatnią deską ratunku. "No przecież w tym bajzlu nie da się nic zrobić!". O tak, to jest ten czas gdy sprzątanie staje się wręcz przyjemnością! "A może i nawet będzie trzeba umyć okna.."
Zasadniczo jednak im więcej przedmiotów w użyciu, tym łatwiej o bałagan. Paradoksalnie ten dodatkowy zestaw sztućców, czy naczyń, który miał ułatwiać nam życie (bo zawsze są czyste pod ręką) staje się dodatkowym źródłem niepotrzebnej udręki (bo ostatecznie stają się brudne - and lot's of them too!).
Mając na uwadze powyższe - zaczęłam działać! Pozbyłam się, miedzy innymi, dwóch pokaźnych kartonów różnej maści kubków i kubeczków (nie wiem skąd się tego tyle wzięło) zostawiając tylko te naj.
Mimo to, gdy przechodzę obok półki z pięknymi, ręcznie robionymi naczyniami, muszę niekiedy użyć bardzo silnego mięśnia pt. "na cholerę Ci kolejny kubek, skoro właśnie oddałaś ich 15kilo?!" a i odpowiedź nie zawsze jest taka oczywista. No bo "przecież pijemy zakwasy, przydałyby się takie małe słodkie kubeczki, nie?". Yyy.. nie.
To samo tyczy się w zasadzie każdego rodzaju przedmiotów. Zawsze znajdzie się całe mnóstwo piękności. Co gorsza - połowa będzie w promocji typu "to jedyna taka okazja, która nie powtórzy się nigdy, NIGDY!".
Dlatego osobiście lubię wychodzić na zakupy przygotowana, wiedząc, że będzie mnóstwo pięknych rzeczy, przypominając sobie (uporczywie), że nie muszę ich wszystkich MIEĆ, żeby docenić ich urodę, a jedocześnie pamiętając po co właściwie tam poszłam.
Tymczasem staram się inwestować w rzeczy piękne, praktyczne, trwałe i przemyślane**. Choć czasem trwa to dłużej niż bym tego chciała, zdecydowanie zwiększa moją odporność na wszelkie zakupowe pokusy.
O rzeczach wszelkiej maści można byłoby pisać w nieskończoność. Kiedyś pewnie pokuszę się o parę słów na temat przywiązania i syndromu "to jest takie ładne, że szkoda mi tego użyć!", ale póki co zdecydowanie wystarczy ;)
Pozdrawiam Was cieplutko i do następnego razu!
M.
PS. Do pełnej listy zapraszam tutaj ➡#DrobnymiKroczkami
* na ratunek przyszedł mi tradycyjnie Pinterest (głównie) i Youtube
** co niekoniecznie musi znaczyć: drogie
Comments