Czy ludzie jeszcze czytają blogi? Jeśli nie, to w sumie się nie dziwię. Ilość książek, publikacji, czasopism.. blogów! może przysporzyć o ból głowy. Część z nich wbija w fotel, a część to tylko hałas. No właśnie, hałas.. W próbie odnalezienia odrobiny ciszy i natury na moim zabetonowanym mini osiedlu trafiłam na swój nowo zaimprowizowany balkonowy ogródek (btw. jeśli myślicie, że „szkodniki” nie trafiają na balkonowe warzywka i owoce – no cóż.. niespodzianka! :) Ku mej niewymownej radości piękną muzykę świata roślin przykrywa właśnie ogromny, hałaśliwy dostawczak, który brzmi co najmniej jakby miał na pokładzie betoniarkę wypełnioną radośnie podskakującymi kamieniami polnymi. O, jest też i traktor.
Głęboki wdech… Na czym to ja.. a tak, czy to w ogóle ma sens.
Chyba ma. Jeśli nawet dla nikogo więcej, to dla mnie.
Jeśli jesteście ze mną od początku, to zapewne nie uszła Waszej uwadze moja nieobecność w minionych kilkunastu (..dziesięciu?) miesiącach. Życie przewiozło mnie w tym czasie na górskiej kolejce (niezbyt) wysokich wzlotów i spektakularnych zjazdów. Żeby oddać co nieco proporcje powiedziałabym, że była to w głównej mierze kolejka.. podziemna ;)
Kim jestem.
Po co tu jestem.
Co powinnam robić.
Jak to zrobić.
W którą stronę iść.
Dlaczego tak jest.
Dlaczego tak nie jest.
I inne tym podobne, które zostawiają człowieka (mnie) w zawstydzającym poczuciu bezradności i braku kompetencji.
I o ile nadal siedzę w wagoniku, który to planuję okupować najdłużej jak to tylko możliwe, pomyślałam, że – w obliczu wszystkiego co się dzieje na świecie – dziś właśnie, bardziej niż kiedykolwiek, ważne jest, żeby mówić swoją prawdę i najwyższy już czas żeby wreszcie bezwstydnie być sobą. Nawet jak nie jest się jeszcze tym kim by się chciało, swoją najlepszą możliwą „wersją” i pomimo tego, że inni pewnie wiedzą lepiej, że "wszystko już zostało powiedziane" i jeszcze wbrew świadomości, że przecież perspektywa i światopogląd się zmienia.
Dziś, spośród wszystkich dni, jest TEN dzień. Nie tylko dla mnie. Dla nas wszystkich.
Jednocześnie czuję, że jestem Wam winna kilka słów wyjaśnień. Jeśli już mamy być szczerzy muszę - z lekką dozą zażenowania - przyznać, że.. to wszystko przez Instagram! I chciałabym, żeby to był żart, ale - minus nadmiar dramatyzmu - taka jest zawstydzająca rzeczywistość :) Obecność na Instagramie odbiła mi się bardzo dotkliwą czkawką. Wiecie.. taką przy której wszyscy rozglądają się dookoła czy ktoś się czasem nie krztusi, czy dusi czy co się tam właściwie do cholery dzieje!
Oczywiście nie to, żeby od razu mówić, że wszystkiemu winne media społecznościowe, ale ja, mimo szczerych chęci, zdecydowanie nie udźwignęłam ich ciężaru. Niejeden z Was mógłby pęknąć ze śmiechu, znając wielkość (a raczej niewielkość – choć i to słowo to lekkie nadużycie) mojego profilu, aaaa jednak wystarczyło ;) Można? można!
To co przybiło mnie najbardziej to chyba.. transakcyjność (z braku lepszego słowa). Wyskakujące wszędzie porady sugerują, że musisz odwiedzać przeróżne kanały, być aktywnym, udzielać się, żeby zostać zauważonym, że musisz się umieć sprzedać. Nie widzę w tych poradach niczego złego (o ile robi się to w zgodzie ze sobą, otwartością i szczerością vs. z wyrachowania, żeby osiągnąć konkretny cel) ale to wciąż nie jest dla mnie.
Miałam poczucie, że nieustannie muszę walczyć o atencję, która (częściowo) nawet nią w istocie nie była, a że miałam na sobie tę parę kaloszy przez większą część swojego życia - wiem jak bardzo są niewygodne. Świadomość wchodzenia ponownie w te wyciorane, znielubione gumiaki (a może właściwie jej brak w tamtym czasie) przysporzyła mi sporo dyskomfortu.
W tej przedziwnej wirtualnej przestrzeni jest mnóstwo cudownych osób, a ja nieustannie łapałam się na wyrzutach sumienia, że nie przeczytałam czyjegoś nowego postu (a przecież skomentował mój), co jeszcze gorsze, że czy chcę czy nie chcę muszę(!) go przeczytać, w przeciwnym razie stracę atencję. Czytając niektóre treści zaczęłam się zastanawiać się czy robię to dlatego, że mnie faktycznie interesują, czy tylko usilnie próbuję utrzymać zainteresowanie innych.
To ostatecznie sprawiło, że mimo przemożnej chęci pisania, dzielenia się sobą, tym co wiem (i czego nie wiem), żeby być może trochę pomóc, czy coś ułatwić, straciłam całą radość z tym pierwotnie związaną. Ale z tym koniec. ...tak przynajmniej do piątku!
Czy chcę, żeby blog stawał się bardziej popularny, żeby to co robię i po co to robię miało sens? Absolutnie.* Ale chcę też żyć pełnią życia (nawet jeśli czasem oznacza to siedzenie pół dnia w ciszy i mierzenie się z samą sobą). Jestem częścią cudownej rodziny, o której marzyłam całe swoje życie, mam koło siebie dwa piękne małe człowieczki (człowiecz..kowe?), które potrzebują i zasługują na pełną uwagę i czas, nie wspominając już o T. na którego - w ferworze dnia - i tak już go niewiele zostaje ;) a ponadto mnóstwo kurzu który odmawia samodzielnej wyprowadzki i brudnych naczyń które twierdzą, że nie umieją się myć.
Ale nade wszystko pragnę żyć w zgodzie ze sobą - robić to co naprawdę chcę robić bo chcę - nie dlatego że powinnam, albo że czuję się do tego zobowiązana.
Gdzieś tam jeszcze w międzyczasie moje wielkie plany, marzenia i przedsięwzięcia wylądowały na kompostowniku obok śmierdziuchowatych resztek wszystkiego innego, a świat stanął na głowie jakieś trzynaście razy.
Ale dziś jest nowy dzień.
No.. taki nowawy, bo już mamy grubo po południu i w miarę upływu godzin będzie się całkiem szybko starzał tylko po to, żeby z nadejściem kolejnego świtu przynieść powiew nowej nadziei i nieograniczonych możliwości.
Tak więc.. cześć 😊 tęskniłam 😊
M.
*Czy przy okazji boję się, że internauci zniszczą mnie krytyką? You betcha!
Comments