Witam Was serdecznie w ten, jakże piękny, poniedziałkowy wieczór. Pomyślałam, że nadszedł ten czas, żeby się przedstawić – tak oficjalnie.
OTO JA, a raczej zdjęcie przedstawiające mnie. Jedno z wielu, choć nie znowu TAK wielu, bo prawdę mówiąc - nie lubię się fotografować. Dlaczego? Otóż najzwyczajniej w świecie, w 98% przypadków, nie podoba mi się to, co na zdjęciach widzę (work in progress).
Jakiś czas temu, gdy zaczęłam robić taki trochę.. życiowy remanent, zdałam sobie sprawę z czegoś co stoi pomiędzy mną, a życiem w zdrowiu, szczęściu i beztrosce. Wiecie, wśród ćwierkających ptaszków i kolorowych tęcz wyrastających za każdym rogiem? :) Jeśli mam być totalnie szczera tychże czegosiów było i jest zdecydowanie więcej, ale dzisiaj skupię się na jednym z większych – perfekcjonizm.
Teraz pojedziemy trochę wypracowaniem z polskiego (choć takim na dopuszczający, bo będziemy się podpierać Wikipedią - na potrzeby tego słowa powinno wystarczyć). Otóż z definicji perfekcjonizm to dążenie do doskonałości, stawianie dokładności na pierwszym miejscu. Generalnie fajna sprawa, nie? Jeśli już dostać jakąś łatkę, to ta nie jest taka najgorsza. Ale jest jeszcze ciemna strona mocy. Wikipedia nazywa to nadmiernym perfekcjonizmem (a jak Wikipedia tak mówi, to musi być prawda!), które uniemożliwia normalne funkcjonowanie – nic nie jest wystarczająco dobre. Psychologicznego wykształcenia nie mam, więc nie będę się wygłupiać i skupię się wyłącznie na mojej przypadłości – nadałam jej nawet nazwę. Perfikcja (tamtamdaaaam!).
W pewnym momencie zadałam sobie proste pytanie – dlaczego..?
Dlaczego w niektórych przypadkach robienie na przykład urodzinowej kartki, przez 5 godzin, sprawia mi zwyczajnie radość, a w innych przypadkach ten sam proces zamienia się w totalny emocjonalny koszmar. Odpowiedź przyszła zaskakująco szybko. Była prosta, dość smutna i obrzydliwie powtarzalna. Strach - jakże by inaczej.
Zauważyłam, że wielokrotnie gdy robię coś dla siebie, mimo, że czasem trwa to i trwaaaaa (dążenie do doskonałości, rozumiecie ;) to każda kolejna minuta, czy godzina napawa mnie coraz większą ekscytacją! Proces kończy się totalnym sukcesem, ja jestem cała w skowronkach, oglądam swoje arcydzieło z dumą, skrobię sufit nosem i jest ameryka. Sytuacja potrafi się jednak diametralnie zmienić, gdy w całym procesie pojawia się ktoś trzeci. Gdy ktoś mnie o coś poprosi, zamówi albo nie daj Boże chce jeszcze zapłacić! Wówczas (zazwyczaj) choćbym stawała na rzęsach, wszystko co robię wydaje mi się za słabe, kiepskie i po prostu ble. Aaach i ta motywująca narracja w głowie..
Wtedy to radość tworzenia, zamienia się w bolesny proces szukania wad i dziur, których ktoś mógłby się potencjalnie doszukać. W skrócie? Jak całkowicie pozbawić się przyjemności robiąc coś, co nie ma prawa się nikomu spodobać, na tle absolutnego zwątpienia w siebie.
A wiecie co jest najśmieszniejsze? Choćby zrobić dzieło sztuki(!), na miarę… kogoś kto robi dzieła sztuki, to i tak zawsze może znaleźć się ktoś, kto powie – „ależ miernota.. a te papierowe kwiatki? Pf, ledwie się trzymają..” („NIEPRAWDAAA!!! Przecież przykleiłam je na najtrwalszy klej, są tornadoodporne!”). Tak zwyczajnie, bo ma kiepski dzień, bo widzi wszystko przez pryzmat własnej krzywdy, a może nawet trochę zazdrości? Ostatnia opcja wydaje się oczywiście nierealna w chwili, gdy kwestionujesz wszystko co masz, umiesz, a może nawet kim jesteś..
Gdy sobie to wszystko uzmysłowiłam (powiedzieć, że ta rewelacja mnie uderzyła to za mało – ona mnie bezczelnie sponiewierała!) przyszło mi do głowy określenie perfikcjonizmu.. Bo choćby nie wiem co zrobić i jak bardzo się bronić przed krytyką:
A) zawsze może znaleźć się ktoś, kto zaneguje wszystko od A do Z i nie zostawi na Tobie suchej nitki „bo tak”
B) jedyna słuszna i uniwersalna definicja perfekcji w zasadzie nawet nie istnieje.. jest fikcją.
Cały ten proces zabezpieczenia się przed atakiem jest zatem nie tylko niszczący, ale też zupełnie.. bez sensu.
Zastanawiacie się może dlaczego piszę o tym przy okazji przedstawiania się? Bo ten schemat wykracza niestety daleko poza card making (którym btw. zajmuję wybitnie amatorsko ;).
„Co oni sobie o mnie pomyślą..?”
„A co jak mnie skrytykują, albo co gorsza.. wyśmieją?”,
„Ja pierdzielę, czemu te włosy nie chcą mnie słuchać”
„Wysypka – no świetnie, dziękuję serdecznie, na pewno będzie się wyjątkowo prezentować szczególnie dziś”
„Łaał.. ta dziewczyna ma nieskazitelną cerę i ani jednej zmarszczki.. po co ja to w ogóle robię..”
I tak, stojąc przed lustrem z kamerą w ręce, w jednym momencie stałaś się najbrzydszą dziewczyną w zasięgu tysięcy kilometrów. Ale to nie szkodzi. To co masz do powiedzenia pewnie i tak jest mocno przeciętne, nie?
Powolutku dochodzimy do sedna, powtarzanego przez tak wielu na tysiące różnych sposobów. Samoakceptacja...
Ale wiecie co? To słowo nie oddaje nawet ułamka tego o czym marzę. Ja nie chcę się akceptować. Ja chcę się w sobie zakochać! (podobnie jak i we wszystkim co/kto mnie otacza czy spotyka :) Nie dlatego, że jestem wyjątkowa, przeciętna, lepsza, gorsza, ładna, brzydka, zarozumiała, czy niedowartościowana. Dlatego, że jestem. KROPKA.
Nie można uznać opinii innych za nieważną. W końcu żyjemy na tym świecie razem i w gruncie rzeczy łączy nas znacznie więcej, niż różni.
Ale umiejętność odkrycia siebie, bycia sobą, cieszenia się tym, bycia wdzięcznym każdego dnia i dostrzegania w agresji innych zwykłego braku wyżej wymienionych.. To jest cel do którego zdecydowanie warto dążyć. To cel do którego ja zdecydowanie dążę!
I tu muszę zwrócić uwagę na jedną ciekawą dysfunkcję. Zauważyłam, że sama uwielbiam oglądać perfekcyjne sceny, perfekcyjnych ludzi, idealne wnętrza.. I nie ze wstydem przyznaję, że dopiero niedawno zdałam sobie sprawę z tego jak często mnie to najzwyczajniej w świecie przygnębia. Sprawia, że czuję się gorzej sama ze sobą, porównując się do całego świata (gdzieeeś tam daleko, ale niezmiennie, w tle).
Niby wszyscy wiemy, że media społecznościowe nie słyną z.. (jakby to delikatnie ująć) wiernego odzwierciedlania rzeczywistości, a jednak - mimo wszystko - ciągniemy do tej przekłamanej, wygładzonej wersji jak ćmy do stadionowych lamp.
Przyczyn tego można oczywiście mnożyć. Żyjemy w takim świecie, a nie innym, dorastaliśmy w takim przeświadczeniu i otoczeniu, a nie innym. Ale z drugiej strony czy odwracanie wzroku (w stylu „media społecznościowe są głupie”) jest jedynym rozwiązaniem?
Patrzę tak czasem na moje dzieci - te dwie urocze, pełne życia i radości petardy.. Czy miałabym na którymś etapie powiedzieć im ”wiecie co.. byłyście przesłodkimi dziećmi, ale teraz to już musicie zacząć się elegancko prowadzić, malować, no i ubierać, a być może też zafarbować włosy i zmienić kształt nosa, bo to kim naprawdę jesteście już raczej nie wystarczy”?
Może jestem naiwna, ale wierzę, że los tego świata jest w naszych rękach, a każda jedna para jest na wagę złota. Dlatego postanowiłam przełamać swoje paniczne lęki wystawiania się na pełną krytykę w nadziei, że moja cegiełka będzie kolejną w rosnącej kupce (;P) tolerancji, akceptacji, wolności i radości odkrywania sensu naszego istnienia :)
Na koniec mały disclaimer. Daleeeko mi do bycia przeciwnikiem makijażu czy choćby filtrów, ale z drugiej strony nie mogę znieść myśli bycia ich niewolnikiem. Dlatego też czasem z chęcią po nie sięgnę, a czasem z bólem ich sobie odmówię ;)
A tymczasem pozdrawiam Was wszystkich najcieplej i jak się da i życzę pięknego tygodnia!
M.
Komentarji