top of page
dzisiejowo

Naturalna pielęgnacja?

Zaktualizowano: 4 gru 2019

Czym jest naturalna pielęgnacja? To jest bardzo dobre pytanie. Naturalny kosmetyk, z samej nazwy, to byłby ten, który zawiera wyłącznie naturalnie występujące w przyrodzie składniki. I jest takich całkiem sporo. Ale co z produktem, który zawiera 95% składników organicznych i 5% – nazwijmy to sobie bardzo ogólnie – bezpiecznej chemii? Gdzie kończą się naturalne kosmetyki a zaczynają.. nienaturalne? ;) Pokusiłabym się o stwierdzenie, że tego nawet najstarsi górale nie wiedzą.



Ja w swojej pielęgnacji przyjęłam podstawową zasadę – unikać tego, co szkodzi i szukać tego, co służy (..mało elokwentna, ale całkiem praktyczna). Oczywiście sprawa nie jest taka znowu czarno-biała, bo naturalnymi substancjami można sobie również zrobić niemałą krzywdę. Ale mam na myśli głównie unikanie składników obiektywnie szkodliwych (powiedzmy) i szukanie jak największej ilości substancji pielęgnujących, naturalnego pochodzenia.

O zaletach naturalnych kosmetyków nie trzeba zbyt wiele mówić. Na dobry początek – są naturalne :) ALE. Byłabym absolutnie nierzetelna, gdybym nie wspomniała też o ciemnej stronie mocy (a przynajmniej lekko poszarzałej). Dlatego pomyślałam, ze przedstawię kilka podstawowych cech „produktów naturalnych”, posługując się – jak zwykle – subiektywną skalą blasków i cieni.

JAKOŚĆ – oślepiająca jasność Obecnie wszystko co „naturalne” jest na topie. Coraz więcej mówi się o ekologii, ale też coraz więcej się na tym – najzwyczajniej w świecie – zarabia. Trzeba pogodzić się z faktem, że dla niektórych kwestia zysku będzie zawsze jedynym, słusznym celem, uświęcającym środki. Dlatego osobiście noszę w sobie nutkę nieufności do wszystkiego, co oblepione jest masą zielonych naklejek w stylu:

  • „EKO”

  • „BIO”

  • „Z ORGANICZNYM WYCIĄGIEM Z XYZ"

  • „TO JEST TAK NATURALNE, ŻE SAME BOBRY WZMACNIAJĄ TYM OGONY!”

Wielu, spośród dużych graczy, żeruje na naszej niewiedzy, dotyczącej składników użytych w procesie produkcji. I tak niekiedy, obok tego cudownego, osamotnionego wyciągu organicznego, znajduje się cała tablica Mendelejewa. Czasem skład jest przyzwoity, ale jeden, czy dwa użyte konserwanty są pochodną chociażby formaldehydu albo innego przenikającego przez skórę dziadostwa (formalina! Fo-fo-formaliinaa! Formalina, formala, formala!*).

W przypadku lokalnych wytwórców (mam tu na myśli głównie polski rynek) sytuacja wygląda trochę inaczej. Produkt to zwykle owoc pasji, miłości i świadomości, a jakość jest tego potwierdzeniem (co nie znaczy, że nie zdarza się tu i ówdzie jakiś składnik, którego nie jestem fanką). Po czym to poznać? Najłatwiej po tym, że skład danego kosmetyku można przeczytać bez wielkiego znaku zapytania nad głową, a cenne wyciągi z roślin, czy oleje, znajdują się już na początku składu, a nie jego na szaro-burym końcu. Ponadto jakość poparta bywa często certyfikatami, świadczącymi o pochodzeniu składników, ich zrównoważonym pozyskiwaniu, czystości itp.


SKUTECZNOŚĆ – takie jakby.. słońce za chmurką? To, że coś jest naturalne, nie oznacza że będzie się u nas świetnie sprawdzać. Jak każdy produkt, należy go dobrać stosownie do swoich preferencji, uwarunkowań, typu cery i tak dalej. Niewykluczone, że nawet jak to zrobisz perfekcyjnie - to naturalne cudeńko uczuli Cię jak stąd do Kazachstanu. Natomiast faktem jest, że dobrze dobrane kosmetyki mogą być bardzo skuteczne. Często proste rozwiązania dają najbardziej spektakularne efekty. Zresztą zawsze byłam zdania, że siła drzemie w Naturze (producenci Frugo wiedzą o tym od dawna! ;) Człowiek nieustannie próbuje być mądrzejszy od Niej, ale mam wrażenie, że to – prędzej czy później – musi ugryźć w dupsko. I ten punkt prowadzi do kolejnego - spowitego zasłoną mroku..


DOSTĘPNOŚĆ – ciemność straszna To jest jedna z największych bolączek naturalnej pielęgnacji. Zacznijmy od tego, ze zdecydowana większość dostępna jest wyłącznie w Internecie. Na szczęście coraz więcej produktów pojawia się w sklepach stacjonarnych, ale kwestia ich testowania (a raczej braku takiej możliwości) to istny koszmar. Osobiście bardzo chętnie zapłaciłabym za produkty testowe, w wersji mini**. To byłoby zupełnie uczciwe, zważywszy na fakt, że mniejsi wytwórcy nie dysponują bajońskim kapitałem, uwzględniającym darmowe próbki. Wolałabym wydać parę złotych i przekonać się czy dany produkt mi służy czy nie, niż kupić pełnowymiarowy (a przy tym pełno-wartościowy) tylko po to, żeby usilnie unikać lustra, które (placz, nie placz) uparcie ukazuje nową kolekcję czerwonych bąbli, przy asyście pełnej nadziei myśli „a może to jednak faza przejściowa…?” (Yy.. nie).


Póki co pozostaje porządny research, który zmniejsza nieco ryzyko porażki, ale ostatecznie – trzeba przetestować produkt na sobie. A jak się nie sprawdzi? Zawsze można uszczęśliwić nim kogoś (niekoniecznie) bliskiego w potrzebie.

Warto też rozglądać się za różnymi wydarzeniami w okolicy, takimi jak choćby Targi Kosmetyków Naturalnych (te cyklicznie odbywają się na przykład we Wrocławiu). To wydarzenie to dla mnie trochę jak Christmas in July*** ;) A przy okazji uzmysłowiło mi jak wielu(!) jest lokalnych wytwórców, którzy tworzą najróżniejsze cuda, w zasadzie na każdą kieszeń. Warto się wybrać i przekonać, a przy okazji zamienić parę słów z autorem, powąchać, popróbować.


BEZPIECZEŃSTWO – blaskowata blaskowatość W prawdziwie naturalnych produktach raczej nie znajdziesz substancji szkodliwych, czy niebezpiecznych dla zdrowia. Oczywiście zdarzają się niepożądani goście, ale jest ich z pewnością nieporównywalnie mniej, niż w większości drogeryjnych kosmetyków (bez względu na ich cenę). Podstawą jest zwyczajne czytanie składów. I owszem, czasem trzeba do tego celu SPECJALNIE WYJĄĆ OKULARY mamo ;) Sama nadmiarem wiedzy chemicznej nie grzeszę, w związku z czym posiłkuję się wiedzą innych. I tak bazową listę składników, których warto unikać, wzięłam ze strony Sroka o.... w czasie ciąży. Oczywiście to czego się wystrzegam, bądź nie, przepuszczam przez swój własny filtr, ale to był mój punkt wyjścia, za który byłam i jestem nadal bardzo wdzięczna (z tego co pamiętam, większość babeczek na porodówce również :)

Ostatecznie gdy, będąc w sklepie, znajduję w składzie jakąś tajemnicę, bez zażenowania wyciągam telefon i grzebię w sieci, żeby rozwiać wątpliwości. I tak.. to potrafi zmienić szybką wizytę w drogerii („skoczę tylko po papier!”) w koszmar każdego męża.

CENA – blaski i cienie Jak to zwykle bywa. Cena często idzie w parze z jakością. Pozyskiwanie surowców w sposób odpowiedzialny jest procesem często złożonym i zwyczajnie - drogim. Ponadto nie płacimy za wodę z dodatkiem ropy i odrobinką wyciągu z roślin, jak to ma miejsce w przypadku wielu produktów drogeryjnych, ale za całą pojemność dóbr :) nie mówiąc już o pracy ludzkich rąk. Ale! Przekonałam się na własnej (pozwól, że dodam – niezwykle wybrednej) skórze, że można kupić całkiem przyzwoite produkty, nie wydając na nie fortuny. Moja pielęgnacja nie należy do wyszukanych, ale z pewnością o niej w przyszłości wspomnę - o produktach, czy rozwiązaniach, które sprawdzają się (lub nie) u mnie. Ponadto w Internecie znajdziesz mnóstwo przepisów na kosmetyki domowej roboty, z których część możesz zrobić, wykorzystując zawartość kuchennych szafek. Jak ze wszystkim jednak – trzeba zachować ostrożność. Ostatecznie w sieci każdy może opublikować co tylko zechce, a tysiące like’ów nie świadczą absolutnie o niczym (nie świadczą o niczym? świadczą o niczym..?).


ŚWIADOMOŚĆ – jaśniej się już chyba nie da

I tu jest średnio wesoło.. Wielu z nas z aprobatą wita znaczek mówiący „nie testowano na zwierzętach”, ale zwykle nie jest to istotne kryterium wyboru. Nie mogę powiedzieć, że tego nie rozumiem.

Czasem łatwiej znaleźć miłość swojego życia, niż dobry krem do twarzy, o podkładzie nie wspomnę (silver lining?)

No i jest też to poczucie, że „to tylko jeden krem”. Ale… ten jeden krem to zazwyczaj jeden z trylionów kremów jednej linii, obok dziesiątek innych linii kosmetyków i to tylko tej jednej firmy (ten uelastycznia skórę tylko pod oczami, tamten modeluje wyłącznie policzki, ten z kolei robi dwa w jednym, a następny robi wszystko to samo tylko LEPIEJ!). Każdy zakup niejako ugruntowuje firmę w jej poczynaniach, a za każdym z tych słoiczków może stać.. życie. Totalnie bezbronne, dlatego tak łatwo je wykorzystać. Wielu z nas ma zwierzątko w domu – pies, kot, chomik. Z pewnością nikt z nas przenigdy nie skazałby go na katusze, tylko po to, żeby mieć.. fajny krem na zmarszczki. Te zwierzęta niewyobrażalnie cierpią, nierzadko umierają w agonii, w imię czego..?

Sama do niedawna myślałam, że problem testowania na zwierzętach jest dawno zamknięty. Już dobrych parę lat temu czytałam o prawie, które tego zakazuje. Ale, jak się okazuje, dla chcącego nic trudnego, a – jeśli wierzyć PETA – to właśnie największe, najbogatsze, często bardzo ekskluzywne firmy sięgają po takie środki.

Myślę, że po wizycie w tym choćby miejscu nikt z nas nie sięgnąłby dobrowolnie po coś, co przyczynia się, w najmniejszym choćby stopniu, do takiego okrucieństwa. Kto by przypuszczał, że firmy takie jak Avon, Oriflame USA, Yves Rocher USA, Origins, 3M(!), Sephora Cosmetics, MAC, Scotch, L'Occitane, i dziesiątki innych, widnieją na liście firm testujących kosmetyki na zwierzętach sporządzonej przez PETA. Nie wiem jak Ty, ale ja postanowiłam, że nie będę do tego przykładać ręki, dlatego bez żalu rozstaję się z moimi wieloletnimi perfumami, plastrami Command (którymi oblepiłam już cały dom…lepiej późno niż później?), taśmą klejącą i kilkoma innymi wynalazkami. A zwierzęta to przecież tylko jeden aspekt.. W grę wchodzi całe środowisko, a więc wszystko co nas otacza. Powietrze, którym oddychamy, trawa po której biegają nasze dzieci, ptaki, których rankiem słuchamy z taką przyjemnością (jak mamy szczęście, bo z roku na rok ich liczba maleje w zastraszającym tempie), jedzenie którym się żywimy, to też setki milionów istnień – od tych mikroskopijnych (bez których nie byłoby nas), po olbrzymy, które czasem zatruwamy, pozbawiamy żywności, miejsca do życia, albo zwyczajnie wieszamy sobie ich głowy w salonie. I tu wkracza jasność i nadzieja! Wybierając produkty pozyskiwane z poszanowaniem środowiska dbamy o to wszystko – o kondycję całych ekosystemów, gwarantując im równowagę i ciągłość funkcjonowania. Nasz świat jest w stanie wiele znieść (jak widać) ale zdaje się, że dobiegamy do granicy, której przekroczenie skończy się tragicznie. I pomyśleć że sami sobie to robimy..


Jestem z tych, którzy twierdzą, że każdy wybór jest istotny. Nawet tak trywialny jak mydło.

Każdy nasz zakup jest pewnego rodzaju deklaracją. Możemy nią podpisać się pod zachłanną, bezduszną filozofią „po trupach do celu” (często dosłownie), albo wspierać pasję i szacunek dla samych siebie i otaczającego nas świata. To nasze wybory w dużej mierze kształtują skład sklepowych półek.

Wielkie koncerny szukają zysku, a więc im większy będzie popyt na dobre kosmetyki (produkowane świadomie), tym większa presja do produkcji takowych. Oczywiście nie spodziewam się, ze giganci nagle doznają olśnienia i poświęcą część swoich zysków dla wyższych celów, ale może zmusi je to do zmiany strategii – przynajmniej w jakimś stopniu.


No i kto powiedział, że nie można ratować świata myjąc zęby? :) A już niebawem w dzisiejowie - post z kosmetycznymi pomysłami na świąteczne prezenty, a więc troszkę teorii w praktyce :)


A na samiuśki już koniec taka ciekawostka.. słowo „naturalne” w różnych odsłonach, mimo usilnych prób znalezienia synonimów, zostało użyte w tym poście – zaledwie 20 razy (…)


 

* Może i nie najwyższych lotów skecz, ale jak się przyczepi do głowy tooo już koniec. Na zawsze..

** Z drugiej strony dochodzi kwestia nieszczęsnych opakowań - decisions, decisions.

*** Nazwa pewnego rodzaju.. no właśnie, czego.. ruchu? w świecie craftowym (i nie tylko), polegającym na robieniu prac z motywami świątecznymi w lipcu. A sam pomysł pochodzi prawdopodobnie z krajów, takich jak Australia, gdzie święta przypadają w samym środku lata. Lipiec jest zatem idealnym czasem do celebrowania świątecznych zwyczajów gdy na dworze faktycznie jest zima.

28 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comentários


bottom of page