Długo zastanawiałam się, czy odzywać się, czy też nie. Nie chcę i nie zamierzam nikogo przekonywać do swojego zdania, ale czuję, że jak tego z siebie nie wyrzucę, to się uduszę. Jeśli czujesz potrzebę zlinczowania mnie za moje poglądy – trudno, zniosę to (lepiej lub gorzej). Zanim to zrobisz jednak proszę o przeczytanie CAŁOŚCI i wstrzymanie się od wydawania osądów do samego końca..
Jest niewiele rzeczy, których jestem aktualnie pewna. Im bardziej otwieram się na świat, im więcej czytam i słyszę, im bardziej przyglądam się sobie, tym mniej wiem. Na każdym kroku staram się być świadoma moich akcji i decyzji, a w szczególności gdy dostrzegam, że tracę nad sobą kontrolę, zadaję pytanie DLACZEGO? Czy to w intensywnej rozmowie w której całą sobą czuję, że MUSZĘ KONIECZNIE kogoś do czegoś przekonać („przecież to takie ważne!”), czy w momencie gdy czuję w sobie przemożną chęć podniesienia głosu w reakcji na zachowanie mojego dziecka. Czy jest cokolwiek co usprawiedliwia moją agresję? Czy jest możliwe, że pod nią czai się coś, do czego nie do końca chcę się sama przed sobą przyznać? Czy mogłabym być stanowcza, odpowiedzialna i osiągnąć swój „wychowawczy cel” bez dawania upustu np. swojemu strachowi, czy frustracji, które odczuwam w związku z czymś kompletnie z sytuacją niezwiązanym?
Nie wiem. Bardzo często zwyczajnie nie wiem co jest „dobre”, a co jest „złe”. Słynna anegdota „good thing, bad thing, who knows” stała się dla mnie lekko przerażającą rzeczywistością. Dlaczego? Bo mimo mojej niewiedzy często zmuszona jestem do podjęcia decyzji. Jest tylko jeden kompas, którym w takich sytuacjach względnie potrafię się posługiwać (co wcale nie znaczy, że zawsze mi to dobrze wychodzi). Jakkolwiek niepopularnie to zabrzmi, tym kompasem jest Miłość. Stara, dobra, odwieczna i wszechmocna Miłość, która przenika wszystko i wszystkich, jak i wszystko i wszystkich ze sobą spaja. Która jest źródłem wszystkiego co istnieje, bez względu na to jak głęboko potrafimy ją zakopać. Która jest bezwarunkowa, nie wyklucza, nie ocenia i zawsze rozumie.
Minione dni są dla mnie wyjątkowo trudne, a to co widzę bardzo głęboko mnie niepokoi.. Z jakiegoś powodu czuję się w obowiązku stanąć po jakieś stronie. Ale wiecie co? Nie cierpię stron. Bo skoro jestem po jednej, to znaczy że JA MAM RACJĘ, a wszyscy inni się mylą. I często zrobię wszystko, żeby udowodnić, że ją mam i przekonać wszystkich, czasem w bardzo burzliwych warunkach. Czasem zapłaczę też nad innymi, po tej drugiej stronie, którzy tak biedni błądzą.. A wszystko dopóki nie zdam sobie sprawy z faktu, że w jakiś dziwny, niezauważony sposób moje poglądy stały się znienacka MNĄ SAMĄ. Nie jestem już istotą ludzką, która jest integralną i niezbędną częścią wszechświata wyrosłego z miłości. Jestem moją partią polityczną, jestem moją religią, jestem moim zawodem, jestem feministką, jestem mężczyzną, jestem Polakiem, jestem patriotą, jestem to tym, to tamtym. I czasem jestem gotowa dla tego czegoś gryźć, drapać i bić. Co gorsza to „jestem” potrafi się diametralnie zmienić. Już nie jestem chrześcijanką, teraz jestem buddystką i jestem gotowa zabijać w imię mojego nowego poglądu. Ale jest tylko jedno prawdziwe JESTEM (w to głęboko wierzę). Cała reszta to tylko historie w których wyrośliśmy, które ktoś nam wpoił, które sobie sami wmówiliśmy, w które często tak głęboko wierzymy, a które są tak bardzo niestałe i najczęściej nie mają nic wspólnego z prawdą (kolejnym synonimem Miłości).
W czasie wszystkiego co się teraz dzieje nieustannie czytam hasła w stylu „może mamy inne poglądy, ale wspierajmy się”. I wiecie co? Jak to czytam, czuję się obrzydliwie. Bo z jednej strony bardzo bym chciała jednoczyć się w obliczu zagrożenia, a z drugiej - czuję, że nie powiedziawszy tego wszystkiego, co właśnie piszę – byłabym nieuczciwa w stosunku do samej siebie.
Moje serce pęka na milion kawałków ze względu na to co się dzieje. Nie tylko ze względu na fakt, że obecna władza od kilku lat konsekwentnie podsuwa mi myśl o ucieczce/wyprowadzce w odpowiedzi na KANIONY hipokryzji, niezrozumienia, wyrachowania, niekompetencji i kłamstw. Być może wyrosły z niezrozumienia, może z braku poczucia bycia kochanym. Jakkolwiek dotyka to ich samych, dotyka również miliony innych istnień, przysparzając często ogromu cierpień, pielęgnując przepaść między ludźmi i zadając kłam Miłości. Boli mnie to tym bardziej, że wszystko to przykryte jest płaszczykiem uszytym z Boga, Maryji i wszystkich świętych.. Mając to wszystko na uwadze jestem skłonna przypuszczać, że ta decyzja – związana z prawem aborcyjnym – jest tylko kolejnym sposobem na organizowanie własnego biznesu, który tu czy ówdzie wymyka się spod kontroli. Czy wynika to z wyrachowania, czy swoistego „prania mózgu” - nie ma to większego znaczenia. Będzie, a w zasadzie już jest, opłakana w skutkach.
Ale gdy odwracam wzrok w drugą „stronę” jestem również przerażona. Nie chcę i nie będę wspierać agresji i nienawiści, bo swoje własne dzieci, każdego dnia, uczę dokładnie czegoś odwrotnego. Wierzę głęboko, że agresja nigdy nie była i nie będzie dobrą odpowiedzią na zło. Sama więc byłabym pierwszą hipokrytką w mieście, podpisując się pod hasłem „wypierdalać”. Choć rozumiem, że ludzie nie mają już siły, że są już bardzo wzburzeni, bo sama odczuwam podobnie od kilku lat i gorzej mi z każdą kolejną podjętą, bądź niepodjętą decyzją. Nie zgodzę się też na retorykę w stylu „jeśli myślałyście, że jesteśmy tylko grzecznymi, potulnymi dziewczynkami i będziemy siedzieć potulnie, to jesteście w błędzie”. Bycie kobietą nie ma nic wspólnego z wyżej wymienionymi, chyba, że same się na to godzimy. Nie musimy „krzyczeć”, żeby mieć siłę. No chyba, że same sobie próbujemy coś udowodnić.
A teraz czas na kwestię, która najbardziej mnie dotyka. „MOJE CIAŁO, MÓJ WYBÓR”. O ile w kontekście całego tego politycznego monopolu i bezradności rozumiem frustrację pt. „łapy precz”, o tyle trudno mi zrozumieć fundacje, które szerzą informacje w stylu „dajcie proszę znać jak największej liczbie kobiet, że w Szwecji, za niewielką opłatą, można dokonać aborcji do 18tygodnia BEZ PODANIA PRZYCZYNY”. Jeśli to mają być te "prawa kobiet" o które walczymy, to ja walczyć nie chcę..
Po pierwsze.. tak. Mamy wybór. Możemy zdecydować czy chcemy współżyć, czy chcemy współżyć z tym właśnie partnerem, czy chcemy współżyć w tym właśnie momencie w naszym życiu i czy chcemy się zabezpieczyć. Mamy wolność wyboru, która wiąże się z ogromną odpowiedzialnością i konsekwencjami naszych czynów. A co w przypadkach ekstremalnych? O tym za chwilkę
Po drugie. Czy rosnące w naszym ciele dziecko to jeszcze.. nasze ciało? Czy już.. jego ciało? Co z wolnością tego życia, które powstało w nas? Czy w takim razie nasze dzieci to nasza własność i możemy z nimi robić co chcemy? W końcu „my je stworzyliśmy”. Czy fakt, że są w naszej macicy sprawia, że są jeszcze naszym ciałem i własnością, a jak już z niej wyjdą – przestają nim być? Czy rosnące w naszym łonie dziecko ma duszę, czy „dostaje” ją w momencie narodzin? Czy ono czuje? Czy odczuwa ból i cierpienie w czasie tego „zabiegu”? Kiedy płód staje się dzieckiem, a kiedy jest „tylko płodem”? Czy 18 tygodni to moment, po przekroczeniu którego płód zdobywa status pełnoprawnego dziecka..? Tak PRZERAŻAJĄCO MAŁO wiemy.. A coraz więcej rzetelnych, klinicznych badań, wskazuje na ogrom interakcji mam z ich nienarodzonymi dziećmi już w bardzo wczesnych stadiach życia. Czy mamy prawo odebrać temu stworzeniu życie, bo żyje dzięki nam? W nas? Czy dziecko rosnące pod sercem matki to cud tylko wtedy, kiedy jest „dobry na to czas”? W przeciwnym razie to kłopot, którego można się po prostu.. pozbyć? Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której młode kobiety poddają się zabiegowi aborcji „bo właśnie teraz dostały fajną pracę i to nie jest dobry czas na dziecko”. W dawnej Sparcie zrzucało się słabe, czy niepełnosprawne noworodki z klifu. Do dziś pamiętam lekcję historii, na której padły te słowa bo wryły mi się pamięć. Czy to tak bardzo się różni od pozbycia się 4 miesięcznego dziecka, bo „to nieodpowiedni moment”? A przecież dla tak wielu kobiet strata 3-4 miesięcznego dziecka, to jedna z większych tragedii w życiu, z której często bardzo trudno się podnieść.
Taka rzeczywistość mnie dogłębnie przeraża. Boję się, że nie ma nic wspólnego z miłością ani z wolnością ani z odpowiedzialnością. Muszę zaznaczyć przy tej okazji, że jestem BARDZO daleka od osądzania kogokolwiek. Każdy człowiek to inna historia, a tak naprawdę nie wiemy o sobie prawie nic. Moim zamiarem nie jest oczernianie czy ocenianie. Mogę się tylko zupełnie subiektywnie wypowiadać o określonych czynach, w kontekście ludzkiego prawa, które w pewnym sensie wszyscy budujemy (a które w smutnej rzeczywistości naszego kraju praktycznie nie istnieje). Boję się, że w imię wolności właśnie teraz, przy okazji jednoczenia się kobiet w obliczu kryzysu, promujemy postawy, które przeczą człowieczeństwu, a z których wiele kobiet, może nawet bez głębszej nad tym refleksji, będzie korzystać.
Na koniec przejdę do części dla mnie najtrudniejszej, mianowicie sytuacji ekstremalnych. Gwałty, głębokie uszkodzenia, deformacje.. I tu powiem po raz kolejny – nie wiem.. Jak mówił Anthony De Mello „ja jestem osłem, i Ty jesteś osłem, czego się po ośle spodziewasz?”.
To są niewyobrażalnie trudne sytuacje, w których moim zdaniem kompromis aborcyjny jest ogromnie potrzebny. Nie, jest NIEZBĘDNY. Zostawmy te ultra-wrażliwe kwestie sumieniu i opiece specjalistów, zamiast robić z tego kolejny biznesowy deal na rzecz wyborców po 60tce, zmuszając ludzi do czegokolwiek, nie udostępniając tym samym JAKIEGOKOLWIEK zaplecza (w każdym tego słowa znaczeniu).
Jak poradzić sobie z władzą, która rozjeżdża swoich obywateli, a ogromną większość ma za nic..? Nie wiem.. I choć cała ta sytuacja budzi mój SZCZERY, DOGŁĘBNY I PRZEMOŻNY SPRZECIW, nie mogę i nie chcę stać się częścią strajku, który funkcjonuje w takiej formie i często głosi hasła które są w sprzeczności z tym, w co wierzę i co czuję.
Myślę, że debata i cała ta kobieca siła powinna skupić się na aborcyjnym kompromisie (o ile ruszanie dotychczas istniejącego w ogóle miało sens), rozwiązaniach mających zapewnić wsparcie kobietom i ich rodzinom, które znalazły się w trudnym położeniu przy jednoczesnym sprzeciwie przeciwko władzy, która jest w niewłaściwych rękach.
Czyż nie o to się właśnie rozchodzi..?
Pod takim pokojowym, pełnym szacunku, strajkiem podpisałabym się rękami i nogami. Czy byłby skuteczny? Nie wiem..
M.
Comments