top of page
dzisiejowo

Ukryte mądrości codziennych koszmarków

Jeśli śledzicie mnie na Instagramie to istnieje jest szansa, że widzieliście we wczorajszym InstaStory zdjęcie wegańskiego grzybowego sosu.

Był pyszny. Chyba trochę zbyt pyszny. Był tak dobry, że niektórzy członkowie naszej rodziny zapomnieli, że pyszność serwowanego dania NIE JEST odwrotnie proporcjonalna do konieczności jego gryzienia.

Mimo słynnego „pamiętajcie, gryziemy na wodę!” powtarzanego średnio 2x/min i mimo potakujących z udawaną aprobatą małych główek - jeden z naszych Kurdupelków okupił krótkie chwile przyjemności turbulentną nocą.


Może zastanawiacie się dlaczego o tym piszę. Już spieszę z wyjaśnieniem! Może nie jest to najbardziej apetyczna historia, ale w tych dziwnych momentach codziennego „oł maj Gad” kryją się prawdziwe perełki.


Photo by Nong Vang on Unsplash

Przez pół nocy, w towarzystwie rodzicielstwa w TOPOWYM wydaniu (przyznaję to z dumą ;P), powtarzający się motyw, okupiony ciężkimi łzami, brzmiał:

  • „Boli mnie brzuszek"

  • "Ja nie chcę wymiotować”

  • „Mamo będę wymiotować?!”

  • „Jak ja nie cierpię wymiotować, nie chcę wymiotować, nie cierpię tego”

  • „Mamo jak myślisz, będę wymiotować?”


Długa i ciężka walka z Naturą się „opłaciła”. Bidulka przemęczyła swoje i w końcu zasnęła.

Ale - jak można się było spodziewać - rano wcale nie było lepiej. Mimo wszelkich starań, mimo wszelkich zapewnień, mimo czułych prób – przez kilka porannych godzin utrzymanie odruchu wymiotnego było JOB ONE i nic nie miało tego zmienić! No może oprócz tatusia - zaoferował bowiem swój „masaż” w efekcie którego (już po pierwszej sekundzie) siła woli naszego Kurdupelka nie była w stanie dłużej walczyć z biologią.


Po upływie mniej więcej jednej paskudnej minuty nasze dziecko biegało radośnie po ścianach, a po bólu brzucha nie zostało nawet wspomnienie. Niedługo potem zjadło z apetytem śniadanie i do chwili obecnej, z ogromnym uśmiechem na twarzy, korzysta w pełni z dnia wolnego od szkoły (you cannot put a price on that).


To wszystko skłoniło mnie do refleksji (można – zawsze ;)

Jak często zapieramy się rękami i nogami i robimy dosłownie WSZYSTKO, żeby uniknąć nieprzyjemnego doświadczenia?

Tego, które już od dawna krąży nam nad głową i jest w zasadzie nieuniknione. Rekrutujemy swoje najcięższe działa i całą energię w nadziei, że jak będziemy uparcie udawać, że nie widzimy - to ogromne, ciężkie, wiszące kowadło w magiczny sposób odleci do krainy Baśni (w Baśniach dzieją się straszne rzeczy!).


A gdyby tak spróbować sięgnąć po.. akceptację?

Pozwolić, żeby wydarzenia obrały swój własny kurs. Przestać się tak rozpaczliwie bronić i DOŚWIADCZYĆ tego paskudnego czegoś po to, by już po krótkiej chwili odczuć ogromną ulgę i zastanawiając się „jaaaak ja mogłam tak długo tkwić w tym koszmarnym miejscu?!” z uśmiechem pójść naprzód.


Czasem, żeby było lepiej, przez chwilę musi być paskudnie.

Mam nadzieję, że ta – przyznaję – średnio apetyczna historia nie zniechęci Was do sosu grzybowego.


DISCLAMER: uprzejmie donoszę, że pozostałym 3 członkom rodziny nie towarzyszyły żadne przykre dolegliwości. I pamiętajcie – gryziemy na wodę! (brzmi obrzydliwie, ale gets to the point ;).


Pozdrawiam Was serdecznie bardzo :)

M.

24 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page