Jak już wspominałam tu i ówdzie, do kulinarnego asa mi raczej daleko. Moje gotowanie to zwykle:
A) przepisy wygrzebane - najpewniej - z Internetu, w przeróżnych wariacjach
B) radosna improwizacja bazująca na "co my tutaj mamy" po otwarciu lodówki
C) niezdrowa ekscytacja związana z zakupem jakiegoś odjazdowego składnika "z tego przepisu co zawsze chciałam go zrobić, ale TEGO właśnie mi brakowało!".
Ale tę zupę to Wam muszę pokazać.
To przepis inspirowany zupą curry z Salad Story. Jest bardzo treściwa, sycąca i odżywcza. Słodycz batatów jest zrównoważona kwaśnymi pomidorami, a to w towarzystwie aromatycznych, orientalnych przypraw na tle dobrze wyczuwalnych nutek czarnuszki i kafiru w kremowym mleku kokosowym. To zupa, która stała się niespodziewanym, imprezowym crowd pleaserem wśród moich kochanych mięsożerców.
Znacie to uczucie, gdy na horyzoncie pojawia się wielka uczta do wyprawienia dla rodziny? A to urodziny, a to imieniny, a może nawet uroniny/imiedziny*? Dla mnie osobiście taki performance to zwykle lekka nutka niepewności. Zaczynam od buszowania w sieci, co by znaleźć jakieś perełki, które będą na tyle czadowe, że nikt nie zwróci uwagi na brak mięsa w menu (zawsze zwracają.. ZAWSZE). Potem tworzę sobie zestaw niewyobrażalnej ilości czynności do wykonania, przydługawą listę zakupów, a wszystko to po to, żeby w pełnej ekscytacji (wymieszanej z okazjonalnymi napadami przerażenia i biczynesu** ;) móc spędzić mniej więcej dwie doby, składając wszystko do tak zwanej kupy - w pocie czoła i rytmie muzyczki pasującej do okoliczności (obowiązkowo). Gdy już wreszcie wszystko jest gotowe i z miną "I can't believe I did it!" mogę podziwiać efekty, zazwyczaj orientuję się, że zostało mi jakieś 7 minut do przyjścia gości. Wtedy to z prędkością łorpową wskakuję pod prysznic, doprowadzam się do względnego ładu iiii imprezę czas zacząć!
Stół się ugina, jest pięknie, kolorowo, goście zaczynają się gościć, wjeżdża zupa i "aach, jakaż pyszna zupa.. Franek! Choć, musisz tego spróbować!". Ja sobie stoję z boku i puchnę. Oczywiście w tej krótkiej chwilce pomiędzy "M. dasz jeszcze jedną łyżeczkę, bo ktoś mi skubnął?", albo "potrzebujemy szybko jakąś ściereczkę, bo Mała wylała wodę!" i "komu herbatkę, komu kawkę?" (don't you just love being the hostess? ;)
Potem czas na kolejne dania wraz z którymi pojawia się coraz więcej komentarzy "mmm, to danie jest mega, ale ta zupa..!" albo "no pyszne, ale zupa była nieziemska!", a czasem "no spoko, niezłe.. zupa była naprawdę dobra".
No cóż.. nie wybrzydzając zanadto, zapisuję sobie małe memo, co by w przyszłości rozważyć opcję rezygnacji z - co najmniej - kilku dań, na rzecz 20 litrów owej zupy i spieszę z przepisem dla Was.
SKŁADNIKI
bataty 3 średniej wielkości sztuki, u mnie wyszło ok 1,3kg
cebula 3-4 sztuki
czosnek 4 pokaźne ząbki
imbir 2-3cm kawałek
oleju kokosowy, u mnie nierafinowany, 1 łyżka
mieszanka przypraw: 2 łyżeczki garam masala, 2 łyżeczki kolendry mielonej, 1 łyżeczka mielonego kuminu (inaczej kmin rzymski), 0,5 łyżeczki kurkumy, 0,5 łyżeczki tymianku suszonego
liście kafiru (limonki) - 5-6 sztuk, super importancki składnik, daje cudowny aromat
czarnuszka 1 - 2 łyżki (lepiej zacząć od mniejszej ilości i piąć się w górę ;)
"kostka rosołowa" u mnie domowej roboty, więc mrożona pasta warzywna (opcjonalnie, ale warto)
pasta curry 1 łyżeczka (opcjonalnie)
passata pomidorowa (w wersji bardziej fancy pancy - pieczone pomidory)
mleko kokosowe 1l (u mnie Real Thai, ewentualnie jeśli używacie puszek, to 2 sztuki)
woda 1-1.5l w zależności od tego czy lubicie lżejsze, czy cięższe konsystencje
strączki ~ 3 szklanki, u mnie dziś fasolka mung (~540g), ale może być cokolwiek - soczewica zielona, ciecierzyca, fasola, lub cokolwiek co zostało z wczoraj
fasolka zielona, mrożona (2 szklanki/200 gram)
sól (u mnie 1,5 łyżeczki kłodawskiej), pieprz do smaku
PRZYGOTOWANIE
Włączamy piekarnik (góra i dół), ustawiamy temperaturę na 200 stopni C
Obieramy bataty***, kroimy w nie za dużą kostkę (bite size pieces) i rozkładamy w miarę równo na blasze
Pieczemy do miękkości, ok. 15 minut
W międzyczasie przygotowujemy mieszankę przypraw i kroimy cebulę (u nas w kostkę, żeby uniknąć "cebulowych włosów", tak lubianych przez nasze dzieci)
Na dnie dużego garnka (u mnie 10l, z grubszym dnem) rozpuszczamy olej na dość dużym "ogniu"
Wrzucamy cebulę, mieszankę przypraw i podsmażamy ok 3 minuty, często mieszając, podlewając delikatnie wodą, gdy zaczyna mocno przywierać
Dodajemy czosnek (przeciśnięty przez praskę lub pokrojony, lub - jak u mnie - trochę tak, trochę tak), starty imbir, liście kafiru, ew. pastę curry i podsmażamy kolejną minutkę
Zalewamy wszystko passatą pomidorową i dodajemy czarnuszkę
Doprowadzamy do wrzenia i na wolnym ogniu pozwalamy bulgać kilka minut
Następnie dodajemy bataty, strączki, mleko kokosowe, wodę i "kostkę" rosołową. Doprowadzamy do wrzenia i ponownie - pozwalamy bulgać jakieś 10 minut na niewielkiej mocy palnika
Jak już aromaty rozchodzą się po całej kuchni, doprowadzając nasz żołądek do wściekłości, wrzucamy (powoli i chlapoodpornie) fasolkę i gotujemy jeszcze kilka minut (~5) tak aby była miękka, ale nie straciła koloru.
Doprawiamy do smaku solą i pieprzem
Serwujemy ze świeżą czarnuszką (Ci, którzy wielkimi fanami czarnuszki nie są, mogą pominąć ten krok) i szczypiorkiem (który osobiście dodaję ostatnio już prawie do dżemu).
I to już :) Wygląda na dużo zachodu, ale w rzeczywistości (zwłaszcza jeśli mamy jakieś zalegające strączki), to naprawdę szybka akcja.
Jeśli wypróbujecie, to koniecznie się pochwalcie! Będzie mi bardzo miło, jak mnie jakoś oznaczycie :)
No to co.. smacznego!
M.
PS. Mój mąż (mój pierwszy czytacz, błędowyłapywacz i tester) obruszył się lekko, że pominęłam jego wkład w nasze eventy. I ma rację! Ja może i robię tę listę zakupów, ale to on po nie jeździ do tysięcy sklepów, jest takim samym hostessem w trakcie imprezy, a do tego znosi wszystkie moje szalone pomysły, instrukcje i moją presję ;) Tego pominąć nie sposób ❤
* połączenie urodzin i imienin (lub odwrotnie), jako że w moim przypadku te dwie okazje dzieli tylko i aż 12 dni, stąd zazwyczaj serwuję imprezę 2w1
** biczynes (od słowa bitch, które z angielskiego NIE oznacza plaży) - wynikający z mieszanki stresu, zmęczenia, dopiero co rozbitego słoika, krzyczących dookoła dzieci i tego cholernego kalafiora, który znowu się gdzieś schował. A to wszystko sprawia, że żałujemy tego co mówimy i jak mówimy często już w momencie wypowiadania słów, a następnie wściekamy się jeszcze bardziej, że "nikt nas nie rozumie!". Long story short - jesteśmy po prostu WREDNE ;)
*** przy obieraniu zwracam uwagę, żeby obrać "do pomarańczowego". Tu znowu pojawia się motyw "włosów" ale te - w przeciwieństwie do cebulowych - potrafią zepsuć imprezę. Czasem bataty (starszawe?) mają pod skórką warstwę włókien, których konsumpcja do przyjemnych nie należy, dlatego obierając obieraczką upewniam się, żeby pozbyć się też białej warstwy, która jest zaraz pod skórką.
Comments